stronie potoku. W zasadzie określenie „chatka" nie było
najszczęśliwsze. Wyglądało to raczej na duży szałas zbudowany ze sklejki i impregnowanego papieru budowlanego przybitego gwoździami. Las najwyraźniej próbował odzyskać utracony teren: mech porastał już ściany chatynki, a winorośl zwieszała się z dachu. Swoją drogą dawało to niezły kamuflaż. Pozycję chaty zdradzało tylko jedno małe okienko i komin z surowych kamieni. - Halo! - zawołał Diaz. Po dłuższej chwili otworzyły się drzwi od chaty i wyjrzała z nich szpakowata głowa. Mieszkaniec szałasu spojrzał na nich podejrzliwie, po czym zawiesił spojrzenie na Milli. Jej obecność chyba go uspokoiła; wyszedł na zewnątrz, dzierżąc w rękach dubeltówkę. Wyglądał jak niedźwiedź: mierzył prawie dwa metry, ważyć musiał dobrze ponad sto kilogramów. Długie siwe włosy spiął w koński ogon sięgający połowy pleców, jego krótka broda wyglądała jednak na przyciętą - najwyraźniej facet trochę jeszcze dbał o siebie. Właściwie świadczyła o tym wyłącznie broda. Mężczyzna miał na sobie zgniłozielone spodnie w maskujące plamy i zieloną flanelową koszulę. - No? Kim jesteście? - Nazywam się Diaz. To pan jest Normanem Gillilandem? an43 275 - Zgadza się. I co z tego? - Jeśli nie ma pan nic przeciwko, to chcielibyśmy porozmawiać o pańskim bracie. - Którym bracie? Diaz zawahał się; nie znali imienia. - O pilocie. Norman flegmatycznie przesunął językiem żuty kawałek tytoniu na drugą stronę szczęki, zastanawiając się nad odpowiedzią. - No to chyba chodzi o Virgila - odezwał się w końcu. - Nie żyje. - Tak, wiemy. Czy wie pan coś o jego... - Przekrętach? Przemycie? Trochę wiem - mruknął Norman. - Wygodniej będzie, jak tu do mnie przyjdziecie. Co tam masz? - Pistolet - odparł Diaz. - Po prostu trzymaj go w kaburze, synu, a wszyscy będą szczęśliwi. Norman ostrożnie oparł dubeltówkę o ścianę domku, po czym podniósł długą nieheblowaną dechę, która wyglądała na ręcznie ciosaną. Była na ponad cztery i pół metra długa, miała kilka centymetrów grubości i około trzydziestu szerokości. Musiała być bardzo ciężka, ale Norman poderwał ją jak piórko. Umieścił końcówkę deski w sprytnie wykutym na ich brzegu rzeki wyżłobieniu, potem przyklęknął i uczynił to samo z drugim końcem kładki, po swojej stronie. - No i już - powiedział. - Śmiało przechodźcie. an43 276 Milla popatrzyła na deskę, na spienioną wodę tuż pod nią i odetchnęła głęboko. - Jestem gotowa - syknęła do Diaza. Złapał jej dłoń i zacisnął wokół swojego paska.