nawet nie widziano. Na błyskającym mosiężnymi bokami cacku siedziało siedmiu mnichów
w wypolerowanych do blasku hełmach, z bosakami, kilofami i toporami w rękach. Czcigodny ojciec jeszcze w biegu zeskoczył na ziemię i gderliwym głosem zaczął wydawać komendy, które strażacy wykonywali z zachwycającą precyzją. W mgnieniu oka rozwinęli brezentową kiszkę, włączyli pompę na beczce z wodą i na początek porządnie zlali sąsiednią budowlę, która się jeszcze nie zajęła, a dopiero potem wzięli się do płonącego pawilonu. Nie minęło pół godziny, a nieliche przecież niebezpieczeństwo było całkowicie zażegnane. Mnisi bosakami rozrzucali opalone bierwiona; dymiły mokre, ugaszone węgle; ojciec Witalis, podobny do zwycięskiego wodza pośród zasłanego trupami pobojowiska, surowo przesłuchiwał zgnębionego kucharza. To ci pop – pomyślał z uznaniem Lagrange. Szkoda, że nie poszedł po linii wojskowej, wyszedłby z niego doskonały dowódca pułku. A może i wyżej: generał dywizji. Wyjaśniła się też sprawa policji. Ni stąd, ni zowąd – pożar jeszcze buzował na całego – pojawiło się pół plutonu rosłych czerńców w skróconych habitach, wysokich butach, z opaskami na rękawach. Dowodził nimi potężny, czerwonomordy jeromonach, na oko – typowy rewirowy. Każdy miał przytroczoną u pasa imponującą gumową pałę – najbardziej pod każdym względem humanitarny wynalazek Nowego Świata: jeśli jakiegoś rozrabiakę stuknąć taką sztuczką po czaszce, mózgu mu nie rozbryzga, ale do zastanowienia przywiedzie. Mnisi raz-dwa otoczyli łańcuchami pogorzelisko i odsunęli tłum, do czego nie musieli używać pałek – gapie bez protestu podporządkowali się zaleceniom stróżów porządku. I pan policmajster zrozumiał, dlaczego na wyspach jest porządek, nie ma natomiast przestępstw. Mnie by się takie zuchy przydały – pomyślał zawistnie. Wracając na nocleg cichymi, szybko pustoszejącymi ulicami, miał przypływ natchnienia. Pod wrażeniem tego, co widział, przyszła pułkownikowi do głowy porywająca idea powszechnej przebudowy żandarmerii i policji. Gdyby tak założyć jakiś rycersko-mnisi zakon w rodzaju krzyżackiego, żeby ustanowić solidny fundament pod cały gmach rosyjskiej państwowości – marzył Feliks Stanisławowicz. Przyjmować tam spośród chętnych do służby najlepszych i najbardziej oddanych tronowi, którzy składaliby śluby trzeźwości, absolutnego posłuszeństwa dowództwu, nieprzekupności i celibatu. Ślub czystości raczej nie jest potrzebny, ale celibat – owszem, przydałby się. Wybawiłoby to od wielu problemów. To znaczy: szeregowi policjanci, a nawet oficerowie niższych szarż, mogliby nie być członkami zakonu, ale wysoką pozycję w hierarchii osiągaliby tylko ci, co złożyli śluby. Jednym słowem – byłoby jak w stanie duchownym, gdzie jest duchowieństwo zakonne i świeckie. Wtedy dopiero nastałoby prawdziwe królestwo porządku i dyktatura absolutnej praworządności! Pułkownik tak się zapalił do tych wielkich planów, tak dobrze stukało mu się obcasami po dębowym trotuarze, że omal nie przemaszerował obok „Przytułku Pokornych” (o co w ciemności nie było trudno, ponieważ szyld przybytku oświetlał tylko blask gwiazd). Służka dobroczynnego zakładu oderwał się od obszarpanej książki, niewątpliwie nabożnej treści, spojrzał z niechęcią na gościa sponad swoich metalowych okularów, chwilę poruszał bezgłośnie wargami i wreszcie powiedział: – Osoba do pana była. – Jaka osoba? – zdziwił się Lagrange. – Płci żeńskiej – jeszcze chłodniej odrzekł portier. – W wielkim kapeluszu, z siatką na twarzy. Wyglądu niemodlitewnego. Ona! – zrozumiał Feliks Stanisławowicz, kiedy usłyszał o „siatce”. Jego mężne serce załomotało szybko i mocno. Skąd wiedziała, gdzie się zatrzymał? Ach – natychmiast odpowiedział sam sobie policmajster – miasto niewielkie, hoteli niedużo, a on jest mężczyzną rzucającym się w oczy. Znaleźć go nie było trudno. – Wiesz, kim jest ta dama? – spytał, pochylając się do portiera. – Jak się nazywa? Chciał nawet położyć na kontuarze dziesiątkę albo piętnaście kopiejek, ale zamiast tego walnął pięścią.